Trochę mnie tu nie było. Jednak powszechnie wiadomo, że końcówka roku jest strasznie intensywnym czasem. Przedświąteczne przygotowania, sprzątanie, gotowanie, zakupy, człowiek ciągle za czymś goni. No cóż, święta minęły i trzeba wrócić do normalności. Jednak mój powrót był dość powolny i łagodny ze względu na mini-wakacje w Atenach. Sam wyjazd udał się w 110%. Wspaniały czas spędzony z najlepszymi przyjaciółmi. Swoją uwagę oczywiście skupiłem w dużej mierze na greckiej kuchni, prawdziwej, której trudno uświadczyć w Polsce (o ile to w ogóle możliwe). Nasze kulinarne podboje zaczęliśmy od kawy ... hmmm ... tutaj odsyłam do postu na blogu Kawa w podróży. Moja opinia jest podobna, z tym, że moja kawa była z cukrem, co według mnie trochę łagodziło jej ohydę. Jednak myślę, że znajdą się amatorzy takiej kawy, bo smakowo nie jest zła, tylko te fusy! Ogólnie jestem zdania, że każdy będąc tam powinien jej spróbować.
Na pierwszy obiad trafiliśmy dość przypadkowo. Ot, przechadzaliśmy się po historycznej dzielnicy Plaka i zostaliśmy zaproszeni przez miłego pana do jego restauracji. Nawiasem mówiąc, to dość ciekawa sprawa. Nie da się przejść obojętnie obok żadnej restauracji bez nawoływań i zaproszeń. Z takim "systemem" można się spotkać niemal w całych Atenach. Na pierwszy ogień poszła musaka. O ile wygląd musaki był znajomy, to smak był zupełnie odmienny od tego, co znałem. Idealny dobór przypraw, które było mi nawet trudno zidentyfikować. Bogactwo smaku, w którym czuć było każdy składnik, ale żaden smak nie był przesadnie dominujący.
Dodatkowo dostaliśmy karafkę pysznego, domowego białego wina gratis, które bardzo dobrze komponowało się z jedzeniem.
Drugi dzień był bardzo intensywny, przez co w pewnym momencie byliśmy strasznie zmęczeni i głodni. Tym razem padło na inną okolice, bliżej Agory. Mechanizm był ten sam, czyli pan zaprosił, a my weszliśmy. Od razy po otwarciu karty w oczy rzuciła mi się jagnięcina. Przyrządzić dobrze jagnięcinę to sztuka, więc to był swoisty test dla restauracji. Do tego zamówiliśmy jako starter pieczywo z oliwą. Najpierw na stół trafiło własnie ono. Nie ma nic prostszego, a zarazem tak dobrego: pieczywo, oliwa, odrobina przypraw - nie potrzeba nic więcej, Ledwie skończyliśmy naszą przystawkę, a na stół przyniesiono dania główne. Moja jagnięcina? Cudowna, wspaniała, idealna! Kawałki po prostu rozpływały się w ustach, delikatnie przyprawione, smak niezdominowany przez sól. Warzywa - ziemniaki, papryka, pomidor - pieczone, o idealnej twardości, no i najprawdziwszy ser feta, a nie produkt podobny do tych spotykanych w Polsce, które nie mają z fetą nic wspólnego. Istna poezja smaków.
Ostatniego dnia zbyt długo nie zastanawialiśmy się nad miejscem na obiad i wybraliśmy się do tej samej knajpki co poprzedniego dnia. Początek był podobny, czyli pieczywo z oliwą. Na drugie danie tym razem wybrałem kebap z sosem tzatziki i pitą. Mięso było idealnie doprawione i aromatyczne, a pita puszysta i delikatnie grillowana. Jednak najlepszy w tym wszystkim był sos tzatziki. Drobno starty ogórek, czosnek, jogurt, a całość orzeźwiająca, sądze, że przez dodatek soku z cytryny lub limonki.
Po tym wyjeździe zakochałem się w greckiej kuchni, tej prawdziwej, niepodrabianej. Jej bogactwo smaków i aromatów urzeka, a rodzinna atmosfera restauracji przyciąga. I tutaj małe polecenie: jeśli będziecie w Atenach i zechcecie spróbować prawdziwej greckiej kuchni, spędzić czas we wspaniałej atmosferze, a do tego nie chcecie zrujnować portfela, to polecam knajpkę, w której byliśmy dwa razy. Nazwy nie przytoczę, bo jest ichniejsza, czyli pisana "dziwnym" alfabetem, ale zamieszczam fotkę wizytówki.